Jak to się mówi? Trzeba pocałować mnóstwo żab, by w końcu znaleźć księcia. Z kosmetykami jest tak samo - trzeba wypróbować trochę bubli, by w końcu znaleźć to, bez czego żyć nie możemy.
To ja może zacznę od dość dużego kalibru. Firma Ziaja to, IMO, największa porażka polskiego rynku kosmetycznego. Ja wiem, że Ziaja ma wiele fanek. Ja jednak do nich nie należę. Co się skusze na jakiś kosmetyk to później płaczę, bo owo cudo (bo zawsze skuszam się na to, co jest polecane i podobno och ach i ech) zrobiło mi krzywdę. Tak było chociażby z niepozorną tubeczką chowającą maść - naturalny opatrunek regenerujący. Nic mi wcześniej tak skóry nie wysuszyło. A niby to cudo miało regenerować. Ja się pytam: co regenerować? Skoro nawet z delikatnie suchą skórą sobie ta maść nie poradziła?
Albo na przykład masła do ciała. Masła? MASŁA? Toż to lepkie i tłuste mazie, które na skórze trwały niewzruszone tym, że podobno miały się wchłaniać. No i te zapachy - trawiasta oliwka, wyrób czekoladopodobny zwany kakao, przypalony budyń waniliowy albo już, o zgrozo, zgniła pomarańcza (to był chyba mój największy koszmar kosmetyczny - masło pomarańczowe *mdleje*). Hm, co tam jeszcze było... Aaaaa. Moja ukochana seria z czarnym bzem. Krem - rewelacja po prostu. Zapchał moją niezapychalną skórę na amen. Jak się pewnego poranka w lustrze zobaczyłam to zapragnęłam zapaść się pod ziemię. Teraz już jestem mądra i w stronę Ziaji nawet nie spoglądam. Ale jednak człowiek młody był, i głupi...
Są takie chwile w życiu człowieka, kiedy chce ten człowiek wyglądać nieskazitelnie. Mamy dostęp do różnych poprawiajek urody i chętnie po nie sięgamy. Sięgłam i ja. Po kosmetyk, który bardzo ładnie się nazywa - Dr Feelgood. Cos I wanna feel good. Znacie to cudo Benefita? Śliczna puszeczka kryjąca w sobie pastę. Silikonową. Która ma, teoretycznie, matować, wygładzać i inne takie sraty taty. Nie muszę chyba pisać, że Dr Feelogood to pic na wodę fotomontaż? Muszę? To piszę: Dr Feelogood to pic na wodę fotomontaż. Zdania nie zmienię. Silikon w czystej postaci nie matuje. Może wygładza (jak wszystkie inne silikony) a na inne starty taty uwagi nie zwracałam, bo zastanawiałam się, jak się ma moja cera pod tym silikonowym kocykiem. Oddycha? Nie oddycha? Oddycha?
Kocham Benefita całym serduchem, ale jednak Feelgood nie jest takim feel goodem jak mu sie wydaje. Rżnie kozaka, i nie ze mną takie zabawy.
O tuszach do rzęs moglabym chyba epopeję napisać :D Przetestowałam tego tyle, że już sama nie wiem ile. Ale jeden z tuszy pamiętam bardzo dobrze. Skusiłam się na niego, bo lubię nowinki. A to była nowinka nie byle jaka. Oj nie. Bo jak to, kulista szczoteczka? To tym się da pomalować rzęsy? Niemożliwe!
No, niemożliwe, indeed. Phenomen'Eyes, bo o nim mowa, to bubel dekady. Kulista szczoteczka to niewypał jakich mało. Tuszu się na tym czymś zbierało tyle, że możnaby za jendym razem z 10 par oczu umalować. Przebolałabym, gdyby nie to, że tusz ze szczoteczki zostawał na rzęsach - pomyślicie pewnie wariatka, przecież tak ma być! - no tak. Ale na rzęsach zostawał ten tusz dla 19 innych oczu. A tyle mi na pewno nie trzeba. W związku z tym po umalowaniu rzęs wyglądałam jak mis panda. A proces czyszczenia powiek trwał baaardzo długo. Od tamtej pory w stronę takich nowinek nie spoglądam nawet.
O. Wiem. Pianka do włosów Syoss. Taka niebieska, Volume Lift czy jakoś tak. Ja to się w ogóle na Syossa napaliłam jak szczerbaty na suchary. I się mocno rozczarowałam. Zaczęłam od pianki, która to pianką dodającą objętość jest tylko z nazwy. Ja nie wiem, może tylko ja miałam felerny egzemplarz ale... z mojego aplikatorka, dozowniczka, zwał jak zwał - nie wychodziła pianka a płyn. Spróbujcie taki płyn we włosy wgnieść. No nie da rady, choćbym skisła. W końcu doszłam do tego, ze butelką trzeba wstrząsać kilka dobrych minut, by ubić w nim pianę. Ale co z tego, skoro efektów ciągle brak? Kosmetyk ten koncertowo sklejał mi włosy. No po prostu dredy bez dredowania. Awesome? Not really. Było to obleśne i ohydne. A ja głupia jeszcze po Syosowe szampony i odzywki sięgnęłam. A niby się człowiek na swych błędach uczy... Przygoda z Syossem była krótka acz intensywna. Wszystkie kosmetyki wylądowały w koszu, bo nawet nie chciałam nimi wodociągów traktować. Szkoda mi rur.
Na swoim koncie mam jeszcze wpadki z Lysanelem (spalił mi skórę na czole xD), balsamem Garniera z mocznikiem (pomijając
A Wy, jakimi bublami możecie się pochwalić? :D
8 komentarze:
O kosmetycznych bublach pisałam już u siebie i też znalazła się na mojej liście Ziaja, a konkretnie niebieski płyn micelarny Sopot Spa ... Tragedia, nie chcę do tego nawet wspomnieniami wracać. Ale całkiem tej marki nie skreślam. Fakt, jest bardzo nierówna, proponuje sporo kitów, ale ma też w ofercie parę hitów. Np. dwufazowy demakijaż. Mydła pod prysznic mają też rzesze fanek, choć ja nie używam i nie zamierzam ;) Za to lubię np. kremy do rąk. I te masła, które tak skrytykowałaś, też mi pasują ;)))
coś Ty jakaś problematyczna jesteś z posta wynika;P;) Moim zdaniem Benefit to porażka, mamią pięknymi opakowaniami, za czym nic nie stoi. No i ta cena? Nie, dziękuję! Zgadzam się co do marki syoss, profesjonalne kosmetyki w Twoim domu nadające się do profesjonalnego kosza na śmieci. A swoją drogą czy Lyssanel to nie jest płyn do higieny intymnej?:D
cammie ja już się za bardzo na Ziaji przejechałam :D Z mydłem pod prysznic też wiąże się pewne wspomnienie, nie chodzi o właściwości a o zapach (wersja Kozie Mleko), który przyprawiał mnie o mdłości :D
MizzV ja problematyczna? No proszę Cię :D Mnie zazwyczaj nie pasują rzeczy, którymi inni się zachwycają :D Coś jest hitem, ja lecę, kupuję a potem myślę 'WTF?! To ma być ten hit?!'. A Benefit kocham za różyki w kwadratowych opakowankach. Już mi faza na róże przeszła, orgazmicznego ciągle tylko używam, ale jednak Dandeliona czy Coralistę ciągle mam i lubię sobie popatrzeć :D
A Lysanel, moja droga, to krem z kwasem, wycofany już zresztą, firmy SVR. Lactacyd to płyn do higieny intymnej :D
Z tym Lactacydem wiedziałam, że dzwoni, tylko nie do końca w którym kościele. Właśnie sobie przypomniałam, że miałam żel do twarzy Lysanel;) Wybacz, jeszcze się nie obudziłam do końca;)
Fajny post i super się Ciebie czyta :D
Ja może odniosę się do wymienionych bubli. Ziaję lubię (oczywiście tylko niektóre produkty), lubię masła, płyn micelarny, płyn dwufazowy, mydło pod prysznic i kremy pod oczy. Za to krem do rąk kozie mleko to porażka. Lysanela używałam kiedyś i diabelstwo było tak mocne, że też mnie ciut podrażnił ale trzeba mu przyznać iż wymiatał zaskórniki koncertowo ;)
Z Benefita nic nie miałam, tuszy górnopółkowych nie kupuję więc pewnie ominęło mnie wiele wpadek. Zresztą od jakiegoś czasu bardzo przystopowałam z kosmetykami i kupuję coś tylko jak mi się skończy albo mocno zauroczy :)
Monia ja ostatnio symultanicznie tylko lakiery kupuję :D Reszta mnie nie kręci, chociaż zapasy kolorówkowe mam spore, a części i tak się już wyzbyłam. Sroka byłam, kupowałam wszystko co się świeciło, miało różowy kolor i ładne opakowanie :D
Haha biedaczku! Moje buble to krem pod oczy burt's bees-zwazyl sie po 2 tyg. Uzytkowania a ostatnio odkrylam nowe buble: krem do twarzy z filtrami uva i uvb vichy- nalozenie podkladu pod ten krem jest niewykonalne, roll on z garniera- nie robi zupelnie nic
Zgadzam się co do róży Benefita, są świetne. Tonę w różach mineralnych (które zresztą bardzo lubię), a i tak zawsze wracam do mojego ukochanego Thrrroba :)
Prześlij komentarz